Adancia |
Administrator |
|
|
Dołączył: 15 Paź 2006 |
Posty: 988 |
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 13 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Skąd: Dokąd. Płeć: Kobieta |
|
|
 |
 |
 |
|
73 należy do historii. Nieuporządkowane wrażenia [link widoczny dla zalogowanych], teraz będzie po kolei.
Pojechałyśmy z koleżanką busem - zwykłym, kursowym, z nadzieją, że jakoś to be. Było. Nie jakoś, dobrze było. Już w na wstępie, na częstochowskim dworcu PKSu pierwsza zaczepiona pani odchodząc od własnego autobusu zaprowadziła nas na nasz przystanek. Na którym to przystanku kilka ciepłych słów zamienionych z inną panią, jadącą na rekolekcje do jezuitów - ot, chwila, nim podjechał autobus. W którym to autobusie, zupełnie przypadkiem, zauważyła mnie... Bogusia, która poznałam w zeszłym roku, w sierpniu, w karmelu. Poszła za nami, skubana, podeszła do mnie w hali... Zdumienie, radość. Mały jest świat. I pełen dobra.
Zostawiamy bagaż, meldujemy się w kaplicy, jemy imitację obiadu. Można do pokoju? Mooożna. Chwila odzipki, w której adanciowa fizjologia upomina się o swe niezbywalne prawa (łeb mi mało tego czwartku nie pękł, o innych niedogodnościach i bólach już nie wspominając....). I od 15.00 wykłady.
Pierwszy był o. Salij. To, czego z założenia nie mogłam przegapić, okazało się, że jakże słusznie. Czterdzieści pięć minut zachwytu nad niezwykłością Bożej Miłości.
Wyszłam potem. Przez godzinę z brewiarzem na wałach, przy "mojej" szóstej stacji, potem powolutku, cicho, do końca drogi krzyżowej. Przy "mojej" - ciągle jeszcze kwitnący jaśmin. I, o dziwo, niezmarznięty klematis - otula zielenią rzeźbę, ściele się Panu do nóg. Jaśmin wróci jeszcze słodyczą przy stacji dwunastej - słodyczą owoców pracy pszczelego roju, co gniazdo za Jego plecami założył. Najbezpieczniejsze możliwe miejsce, hihi.
Wróciłam po godzinie na aulę, dwa wystąpienia - bez większego żalu - przegapiwszy. Więc tylko ostatnie, dyrektora poprawczaka, co nawet w swoich dziewczynach potrafi znaleźć dobro. Opowiada o gehennie ich domów. Myślę o połamaniach ludzkich - i czy w ogóle jest sens udawać, że może nie być połamań? Każdy nosi własne rany, każdy przenosi je na dzieci swego ciała czy swojej duszy - nieuniknione. Cóż zatem - nie dopuszczać połamańców do małżeństwa, do służby takiej czy innej, do takiej czy innej pracy? Wprowadzić obowiązkową terapię dla każdego, żeby pomogła chociaż kilku (a resztę rozwaliła do dna)? Nie wiem. A może po prostu przyjąć, że taki krzywy jest świat, i przestać krzyczeć, że "nie nadają się" tacy czy inni?
Osiemnasta. Do dwudziestej pierwszej chwila odpoczynku. Boooli. Leżę, podsypiam, gaworzę ze współlokatorkami w pokoju - a to o powodzi, a to o polityce (błe), a to o końcu świata, który, bezsprzecznie, nadchodzi.
Apel. I zaraz po apelu procesja eucharystyczna na wałach. Idziemy w tłumie - za Nim. Układacze programu tej pielgrzymki, świadomie lub nie, zafundowali nam (mi?) nader wyrafinowane tortury, ustawiając mszę na sam koniec dzisiejszego dnia, w okolicach północka, do tego poprzedzając ją taką procesją. Nie pamiętam już tekstów tego wydarzenia, choć dobre były i mądre. Zostało, paradoksalnie, wspomnienie Głodu - i obrazek jakichś zakonnic, stojących przede mną w zupełnie białych habitach. Jakże chciałabym być taka biała...
Nareszcie msza. I genialne kazanie biskupa ze Śląska, zdającego sobie sprawę, że słucha go wykończony i drogą, i dzisiejszymi zajęciami tłumek.
Na czuwanie nocne nie jestem w stanie zostać. Przywitawszy więc cieplutko siostrę znaną mi ze spotkań naszych szkół katolickich biegnę spać.
Obudziło mnie słońce przez świetlik w suficie. Taki bajerancki pokój. Megaśniadanie (sześć kanapek pożarłam na oczach zdumionych współpokojowiczek) i wybiegam na swoje stałe miejsce w towarzystwie brewiarza. Jeszcze tylko chwilka w kaplicy - no a potem zasiadłszy przed wiadomą rzeźbą ginę na godzinę. W nicość rozmywają się plany, że jakiś różaniec wspólny miał być, jakiś wykład, coś tam... Schodzę, półprzytomna , na umówione miejsce spotkania z koleżanką. Właśnie zaczyna mówić biskup Długosz - z przyczyn obiektywnych nie mam pojęcia o wcześniejszych punktach programu. A on przytaczał wszelkie możliwe cyferki związane z życiem i działaniami Jana Pawła II - moja dyskalkulia nie zdzierżyła. Wyciągnęłam koleżankę na parking. W celu zapewnienia sobie... odwrotu. Powrotu.
Zapewnianie polegało na odszukaniu (na podstawie numerów rejestracyjnych) autokaru z naszych stron, ustaleniu, czy odjeżdża po drodze krzyżowej (bo przed nie chcemy!), czy ma wolne miejsca i czy ewentualnie zgodziłby się nas zabrać za drobną opłatą. Po kilku próbach znalazłyśmy Wąwolnicę i Kazimierz - spełniali wszystkie warunki.
Ucieszone wróciłyśmy pod ołtarz. Siedziałyśmy tym razem na górze, nie na placu, gdzie można było usmażyć się na przypaloną jajecznicę nie doczekawszy końca kazania. A warto było.
Kawa (!) - i wracamy na drogę krzyżową. Inną, z niestandardowym układem stacji, od Zwiastowania po Zmartwychwstanie. Znowu porusza mnie zwyczajny, ludzki przekład tekstów biblijnych. Nie wiem, co to za tłumaczenie, nie wiem, na ile jest kanoniczne - ale na pewno warto by było taką wersję na półce mieć w celach porównawczych. Choćby jako jedną z wersji, co Autor być może miał na Myśli.
Nie spotkasz, nie rozpoznasz Zmartwychwstałego, jeśli nie znasz Jego głosu, jeśli nie wiesz, jak On wypowiada twoje imię - z tym tekstem schodzę z wałów. No, to nie spotkam. Szkoda... Kurcze - nie mogę sobie tego wyobrazić, nie potrafię wymyślić, jak On mógłby powiedzieć do mnie po imieniu. Nie nickiem, nie przydomkiem, nie określeniem takiej czy innej cechy, ale właśnie imieniem.
Jedziemy do domu. Po drodze jeszcze różaniec. I całkowicie rozwalony but, przez który mało nie zabiłam się, wysiadając. Mam nadzieję, że niczego im nie zepsułam...
A zdjęcia (dwa) będą później, o ile wyjdą. |
|